Roberts Alison - Milość ponad wszystko, E-booki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W powietrzu unosił się zapach niebezpieczeństwa.
Akcje ratunkowe w górach, w których zwykle brał
udział, bywały dość ryzykowne, ale nigdy nie czuł
podobnego zapachu jak tu. Gęstego kurzu i gorąca.
Niemytych, wyczerpanych ludzi. Strachu, który wdarł
się nagle w spokojną rzeczywistość. Czasem w nozdrza
uderzał go niestosowny w tych okolicznościach aromat
żywności lub perfum. A czasem woń krwi i straszliwy
fetor śmierci.
Gdyby miał możliwość wyboru, doktor Ross Turn-
bałl z pewnością wolałby akcję ratunkową w górach.
Czyste rześkie powietrze lub stosunkowo niegroźny
swąd palącego się drewna. Opary butwiejących roślin
unoszące się z poszycia trąconego ciężkimi butami czy
znacznie mniej przyjemny odór zdechłego oposa. Z dala
dochodziłby pomruk rodzącej się na południu burzy,
z bliska grzechot staczającej się po zboczu lawiny
kamieni, zerwanej z uwięzi nieostrożnym krokiem.
Z pewnością nie słyszałby obcego głosu ludzi w mas­
kach przeciwpyłowych starających się przekrzyczeć
jazgot komunikatów radiowych i łomot narzędzi pneu­
matycznych. Nie widziałby wyrazu strachu i bólu na
twarzach ofiar.
Tak, doktor Turnball zdecydowanie wolałby akcję
10
ALISON ROBERTS
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO
11
ratunkową w górach, ale gdy już tu dotarł i zobaczył
rozmiar katastrofy, nie wyobrażał sobie, że mógłby być
gdzie indziej.
Chyba nikomu z jego ekipy nie przyszłoby do głowy,
że tak szybko znajdzie się w podobnej sytuacji. Poprzed­
niego dnia, o godzinie piętnastej trzydzieści osiem,
w słoneczne piątkowe popołudnie, w Westgate, popular­
nym centrum handlowym na przedmieściach Christ-
church, doszło do potężnej eksplozji. Niespotykane
rozmiary zniszczenia sprawiły, iż była to największa
katastrofa z tak wielką liczbą ofiar w Nowej Zelandii, co
doprowadziło do użycia po raz pierwszy nowo powstałej
ekipy ratownictwa medycznego.
Nie wyłączając najświeższych adeptów kursu ratow­
nictwa, w tym doktora Turnballa. Zważywszy na kwali­
fikacje zawodowe Rossa, jego obecność na kursie była
bardziej niż pożądana. Lata doświadczeń w ratownict­
wie górskim plasowały go na szczycie hierarchii grupy,
ale Ross nie przestawał być chłonny wiedzy. Chciał
posiąść nowe umiejętności, które pozwoliłyby mu dzia­
łać skutecznie w każdych warunkach zagrożenia życia.
Jak zwykle w podobnych sytuacjach, tak i teraz Ross
powoli oswajał się z ryzykiem i strach o własne życie
stawał się niemal nieistotny.
Odwrócił się do stojącego niżej kolegi:
- Gdybyś przytrzymał linę, mógłbym się przewiązać
w pasie i dotrzeć do tej zasypanej kobiety.
- Mnie by było łatwiej - usłyszał głos z drugiej
strony.
- Nie ma mowy. - Ross zwrócił wzrok na niewielką
figurkę w błękitnym kombinezonie, która przycupnęła
niedaleko na hałdzie gruzu. Opanowanie strachu o włas­
ne życie przychodziło mu bez trudu, gdy jednak chodzi­
ło o życie Wendy Watson, sprawy miały się inaczej.
- Nie mamy pojęcia, jak stabilne jest usypisko z tej
strony. Skończyłoby się na tym, że jeszcze i ciebie
trzeba by ratować.
- Jestem niższa - protestowała dziewczyna. Pod­
niosła głowę w jasnopomarańczowym kasku i spojrzała
wprost w oczy starszemu koledze. -1 lżejsza. A więc jest
mniejsze ryzyko, że coś zacznie się walić.
- Nawet nie wiemy, czy ofiara żyje. - Ross ponow­
nie spojrzał na leżącą w dole kobietę.
- Nie wygląda na martwą. - Optymizm Wendy
działał zaraźliwie, lecz Ross obawiał się, że więcej
w nim pobożnego życzenia niż realnej oceny sytuacji.
Rzadko się zdarzało, by ostatniego dnia poszukiwań
znajdowano jeszcze kogoś, komu można pomóc.
- Ross! - Głos Wendy drżał z przejęcia. - Poruszyła
się!
Rzeczywiście, ręka kobiety drgnęła, a palce powoli
zwinęły się w pięść. Cała ekipa ożyła, jak po zastrzyku
adrenaliny.
- Mogę zejść do niej od tyłu! - odezwał się męski
głos.
- Nie ruszaj się z miejsca, Kyle - rzucił krótko Tony
Calder, szef ekipy. Doskonale wiedział, jak powściągać
zapalczywość najmłodszych kolegów. - Żadnych po­
chopnych działań, bo może być gorzej. Ty i Matt
chwycicie linę podtrzymującą Rossa i gdyby coś się
działo, natychmiast go wyciągniecie.
Dokonywanie oględzin pacjenta, gdy się wisi głową
12
ALISON ROBERTS
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO
13
na dół jak nietoperz, nie należało do stałego arsenału
profesjonalnych umiejętności Rossa. Ręce mu ciążyły,
a w skroniach pulsowała krew.
- Oddycha - zawyrokował kilka chwil później - ale
widać tylko jednostronny ruch klatki piersiowej.
- Pewnie odma opłucnowa - domyśliła się Wendy.
- Chcesz stetoskop?
- Za chwilę. - Ross masował mostek poszkodowa­
nej. Gdy kobieta wydała nieartykułowany dźwięk, pod­
niósł głos: - Halo, słyszy mnie pani? Jestem lekarzem,
chcę pani pomóc.
Nie uzyskawszy odpowiedzi, dalej badał pacjentkę.
- Mocny puls! - zawołał do Wendy. - Tchawica
nieskrzywiona. Brak widocznych oznak deformacji
szyjnej i poważniejszych obrażeń głowy.
Wendy opuściła mu na linie kołnierz ortopedyczny.
- Stąd tylko mogę zgadywać rozmiar - zawołała -
ale średni powinien być w sam raz.
- Na pewno. Ostatecznie to ty jesteś specem od
urazów szyjnych - odparł Ross.
Podpełzł kilka centymetrów do przodu, by nałożyć
kołnierz. Nagle nie wiadomo skąd pojawił się tuman
gipsowego pyłu i spora jego część osiadła na twarzy
kobiety, a betonowy blok, na którym leżał, lekko
drgnął.
Nie tylko on to zauważył. Tony wykonał tnący ruch.
Matt i Kyle natychmiast pociągnęli linę z zawieszonym
na niej Rossem. Zjechał z hałdy gruzu i stanął na nogach,
starając się złapać równowagę.
- Trzeba jej założyć maskę tlenową! - zawołała
Wendy. Widać było, że zwłoka w akcji ratowniczej
działa na nią frustrująco. - I posłuchać jeszcze raz
oddechu. Jeśli ma odmę, trzeba zrobić dekompresję.
- Tak, ale z miejsca, gdzie wisiałem, to niebezpiecz­
ne - oponował Ross. - Pod moim ciężarem cały nawis
mógłby jej spaść na głowę.
- Dla mnie wystarczy miejsca - przekonywała Wen­
dy, patrząc z napięciem na całą ekipę. - Ważę tylko
czterdzieści pięć kilo.
Ross podziwiał odwagę dziewczyny. Wie, co jej
grozi, mimo to nie zamierza rezygnować. On przypusz­
czalnie dokładniej oszacowałby szanse, jednakże jej
entuzjazm był zaraźliwy. Podobnie jak wiara we własne
siły. Była to mieszanina przymiotów charakteru, której
trudno było się oprzeć, i tak właśnie na nie reagował od
czasu, gdy się spotkali.
Widział u niej cechy, które i jemu nie były obce,
jednakże u Wendy bardziej się uwydatniały dzięki jej
promiennej naturze. Nic dziwnego, że szybko zadurzył
się po uszy w tej drobnej osóbce o osobowości małego
wulkanu.
- Jeśli jesteś pewna, że chcesz spróbować, masz
moją zgodę - powiedział w końcu Tony Calder.
- Jestem pewna - potwierdziła Wendy.
Była poważna i skupiona. Miała zbyt wiele inteligen­
cji i doświadczenia, by nie zdawać sobie sprawy, na co
się waży.
Ross zastąpił Wendy na jej poprzednim miejscu,
żeby przekazywać jej zarówno potrzebny sprzęt, jak
i cenne rady.
- Po lewej stronie klatki piersiowej brak słyszalnego
oddechu, słaba akcja serca. - Wendy wyciągnęła
\
14
ALISON ROBERTS
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO
15
słuchawki stetoskopu z uszu i popatrzyła na Rossa.
- Przy nałożonym kołnierzu ortopedycznym nie jestem
w stanie dostrzec tchawicy i tętnicy szyjnej, ale chora
jest coraz bledsza, mimo że daję jej sto procent tlenu.
- Miałaś rację, to przypuszczalnie odma - odezwał
się Ross. - Trzeba jej zrobić punkcję.
- Ależ nie mam pojęcia, jak się do tego zabrać!
Musimy ją wyciągnąć i ty to zrobisz!
- Nie ma czasu. Jeśli to odma i jeśli jej stan pogarsza
się w takim tempie, za kilka minut dojdzie do za­
trzymania akcji oddechowej. - Ross już przygotowywał
sprzęt i pakował go w worek. - Poradzisz sobie. Będę cię
instruował.
- Zgoda. - Kiwnęła głową. - Ale pamiętaj, że jestem
zdana na twoje rady, Ross.
Ross nie czuł najmniejszej obawy. Miał świadomość
tego, co sam umie i co umie Wendy.
- Znajdź drugi dół międzyżebrowy w linii oboj­
czykowej - mówił spokojnie - i wprowadź igłę.
Wendy włożyła rękawiczki, przetarła spirytusem
skórę kobiety. Lekkie drżenie rąk, które nie uszło
uwagi Rossa, zniknęło natychmiast, gdy tylko wbiła
igłę w skórę.
- Musisz bez przerwy delikatnie naciskać, nieco
mocniej niż przy wchodzeniu w żyłę.
- Chyba się udało, Ross. Słyszę syk powietrza.
- Dzielna dziewczyna. Świetna robota.
- Nasza poszkodowana zaczyna nabierać rumień­
ców! - zawołała. - Co dalej, Ross?
- Kroplówka. A potem zobaczymy, jak ją stamtąd
wyciągnąć.
Potrzebny był wysiłek i wiedza całej ekipy, aby
wydostać ocalałą na powierzchnię. Wyraźnie już było
widać, że kobieta dochodzi do siebie. Ciśnienie wróciło
do normy i zniknęły problemy z oddychaniem.
Uratowali jedno życie więcej. Ross wprost unosił się
nad ziemią. Radości nie kryła także Wendy, choć
wyglądała na zmęczoną. Ross zastanawiał się, ile sił ją
kosztował tak odpowiedzialny zabieg. Tymczasem pie­
lęgniarze wsadzali pacjentkę do karetki i ekipa była
gotowa do dalszych działań. Przodem maszerowali
Calder i Dickson. Ross objął delikatnie Wendy i ruszyli
za nimi.
- Świetnie się spisałaś. Jestem z ciebie naprawdę
dumny.
Uśmiech, który otrzymał w podziękowaniu, zmył
cały stres i zmęczenie. Zapomniał o wrzynającym się
w ciało kombinezonie, podsypanych piaskiem oczach,
sińcach i zadrapaniach. Radości nie mącił nawet fakt, że
miażdżąc butami kawałki szkła, kierowali się do następ­
nych niebezpiecznych zakamarków.
Ross zapragnął nagle przekazać Wendy, co czuje.
Powiedzieć jej, jak bardzo ją kocha. Chciał zatrzymać
się w miejscu, wziąć ją w ramiona i całować do utraty
tchu. Ale krępował się pozostałych członków ekipy,
więc tylko mocniej ją przytulił, mając nadzieję, że choć
tak może okazać jej siłę uczuć.
- Dziękuję.
Ujrzał dobrze mu znany szelmowski uśmiech. Wen­
dy, pokazując, że obce jej są wahania Rossa, rzekła
głośno i dobitnie:
- Kocham cię.
16
ALISON ROBERTS
MIŁOŚĆ PONAD WSZYSTKO
17
Nagle i Ross przestał się przejmować, czy ktoś go
usłyszy i powtórzył za nią jak echo:
- Ja też cię kocham.
Nadal miał uczucie, że unosi się w powietrzu, jak
gdyby urosły mu skrzydła. Taka euforia była dla niego
czymś zupełnie nowym. W jego życiu gościła dopiero
od kilku tygodni, od czasu gdy spotkał Wendy Watson
i odkrył niemożliwą dotychczas do wyobrażenia przyje­
mność obcowania z bratnią duszą.
Z zamyślenia wytrącił go przejęty głos Kyle'a Di-
cksona:
- Uwaga, coś słyszałem! Ktoś woła o pomoc! Lecę
zobaczyć!
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, młody strażak
popędził w stronę gruzowiska. Tony Calder pokręcił
głową i zarządził systematyczne przeszukiwanie terenu.
Ross i Wendy natychmiast przeszli na swoje pozycje
w tyralierze.
Jeszcze kilka dni wcześniej był tu salon fryzjerski,
który teraz zapadł się piętro niżej, do sklepu na parterze.
Ogromu zniszczenia dokonały zawalone na wyższej
kondygnacji ściany wewnętrzne. Gdzie nie spojrzeć,
czekały zwały gruzu i zapadliska do przeszukania. Trzy
krótkie sygnały gwizdka nakazały ogólną ciszę. Roz­
stawieni w różnych miejscach członkowie ekipy zaczęli
po kolei nawoływać:
- Tu ekipa ratunkowa. Czy ktoś mnie słyszy? - za­
wołał jako pierwszy Ross. Odczekał pięć, dziesięć,
piętnaście sekund. Nic, cisza. - Brak odzewu.
- Tu ekipa ratunkowa - powtórzyła jak echo Wendy.
- Czy ktoś mnie słyszy?
Ross uśmiechnął się. Mimo filigranowej postury
Wendy potrafiła wydobyć z siebie zadziwiająco mocny
głos. Ale dla kogoś, kto ją dobrze znał, nie było to
zaskoczeniem. Raczej potwierdzało silną osobowość
dziewczyny i emanującą z niej niespożytą energię.
Kochanie się z nią było samo w sobie niespotykanym
przeżyciem, dotykanie jej delikatnego gibkiego ciała,
które jednak trudno by nazwać kruchym, ponieważ
i w miłości fizycznej, jak w każdym innym aspekcie
życia, ujawniał się jej zaraźliwy zapał i chęć dawania
z siebie maksimum. Rossem zawładnęła trudna do
opanowania chęć, by jak najszybciej skończyć pracę
i wraz z Wendy znaleźć się daleko od tej ponurej
scenerii. By zmyć z siebie okropieństwo ostatniej doby
intymną afirmacją życia i ich miłości.
Ponownie z zamyślenia wyrwał go głos Dicksona.
Jednakże młody strażak nie używał stosowanego przez
nich kodu poszukiwawczego - w ogóle nie używał słów.
Z jego gardła wydobywał się coraz głośniejszy roz­
dzierający krzyk, w którym dopiero po chwili można
było rozróżnić słowa:
- Pomocy, pomóżcie, na rany Boga!
Nie namyślając się, Ross natychmiast ruszył w kie­
runku głosu. W ciemnościach majaczyła miotająca się
postać Dicksona. Ross podszedł bliżej i od razu zro­
zumiał, co się stało. Jeden z elementów zbrojenia wygiął
się podczas katastrofy pod kątem prostym i młody
ratownik nadział się na niego w ciemnościach. Stalowy
pręt przebił gruby kombinezon i tkwił w jego prawej
łydce.
- Tylko nie ruszaj nogi! Boli jak diabli! - wrzasnął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pingus1.htw.pl