Rozwodka, eBooks txt

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ELIZABETH SYMEROZWÓDKARzeczy bezcennej rychło nie znajdziecie, Przed tym, kto szuka, jednak się wyłoni, Gdy swojš pracę miłoć z łosem splecie, Aż z tej wartoci opadnš zasłony.Alfred, lord TennysonELIZABETH SYMEROZWÓDKAPrzekład ZOFIA KIERSZYSROZDZIAŁ PIERWSZYNareszcie wskazówki zegarka w swojej drodze w kółko pokazały, że jest za kwadrans czwarta. Jeszcze jeden wywiad i na dzisiaj koniec.W międzynarodowym porcie lotniczym Ottawa tłoczyli się turyci gotowi uprawiać wszystkie dyscypliny Zimowych Rekreacji: łyżwiarstwo, narciarstwo,Odział w konkursach rzebienia w lodzie i niegu. Ale i bez tego w sobotnie popołudnie panował największy ruch: ludzie przylatywali, ludzie odlatywali. Do hali wchodzili teraz pasażerowie transkanadyjskiego samolotu z Vancouver.Trzymajšc swojš tabliczkę służbowš, Christine podeszła do jednego z nich, gdy wychodził zza bariery - wysoki mężczyzna chyba po pięćdziesištce, o interesujšcej pobrużdżonej twarzy.- Przepraszam, mogę pana prosić o chwilę rozmowy? Zatrzymał się grzecznie, pytajšco.- Miron-Angus, Badanie Rynku. Wybieramy pasażerów na chybił trafił, żeby zechcieli nam powiedzieć, co mylš o swoim locie i obsłudze lotniczej. Pan przyleciał z Vancouver, jeli się nie mylę? - Z wysiłkiem spróbowała się umiechnšć, jak przystało na życzliwš ankieterkę.Odwzajemnił się szerokim, krzywym umiechem.1- Mówišc na chybił trafił, leciało mi się dobrze. Jakich następnych odpowiedzi mam udzielić na chybił trafił?Zadała mu zwykłe pytania, odpowiadał cierpliwie, po czym poszedł dalej w swojš stronę.Podliczyła wypełnione kwestionariusze. Liczba osišgnięta, chwała Bogu, bo jeszcze chwila na lotnisku i wpadłaby w szał. Z desperacji! Idšc na parking, usłyszała piosenkę, którš wrzeszczał megafon Czyż można zgłupieć tak?- Włanie - mruknęła pod nosem.Wsiadła do swojej mazdy, zatrzasnęła drzwiczki. W kilka sekund póniej wyjechała z parkingu. Jeli będzie naciskać pedał gazu, dojedzie do ródmiecia Ottawy za dwadziecia minut. Pokn > rubo niegiem sosny i wierki z obu stron alei iskrzyły się w -ejasnym słońcu lutego. Wspaniała pogoda na Zimowe Rcl ije. Organizatorzy majš łut szczęcia w tym roku. Lu i :ia, co komu z tego? Życie jest loteriš, w którejprawie w losy sš puste.Rapteii ihała wzdłuż Kanału Rideau. Zaciskajšc ręcena kierów im nie mogła sobie przypomnieć, jak przebyła te osiem mil. i ; ał słusznie pretendował do tego, żeby być najdłuższš h/gawkš wiata. Łyżwiarze, setki ich, tłumnie sunęli po lodzie. Jaskrawe kolory kurtek - szafirowych, zielonych, czerwonych i żółtych - były psychodeliczne w ostrym blasku słońca. Skoncentruj się na kolorach, powtarzaj, że sš lecznicze, lecznicze - nakazała sobie i żałonie temu nie sprostała. W parku przy Centrum Sztuki Narodowej stały rzeby z lodu roziskrzone teraz jak klejnoty. Zawsze takie rzeby jš zachwycały, dzisiaj wydawało jej się, że to potwory z mackami jak brzytwy.Na Sandy Hill, w jednej z najstarszych dzielnic Ottawy, skręciła na podjazd przed swoim domem. wiatło nad tylnymi drzwiami znów trzeba naprawić, pomylała. Weszła do domu. Zostawiła boty porzšdnie na gumowej macie, powiesiła płaszcz na wieszaku. To było jak odliczanie czasu do wiecznoci: poczštek końca. Poprzez półmrok halki /obac/yła w wysokim lustrze z konsolš w stylu Regencji swoje odbicie: klasyczny ciemnoszary kostium, bardzo szykowny, tale siwiejšcych włosów, które jeszcze napomykały o swoich wspaniałych dziew-częcych czasach blond. Wykrzywiła z goryczš usta. Serce jej załomotało. No, naprzód, zrób to. Nie oglšdaj się za siebie, nie!Miał być w domu o wpół do pištej. Tak jej powiedziano. Przebiegła przez salonik w samych pończochach, czujšc pod stopami przyjemnš gruboć dywanu. Podniosła słuchawkę telefonu, nakręciła numer. Czekała. Było dwanacie sygnałów.- Tu John Teasdałe.- Pana żona ma romans z moim mężem! - Szloch ugrzšzł jej w gardle. Jak dwudziestolatce, a nie kobiecie pięćdziesięciodwuletniej, będšcej już babkš. Niewytłumaczal-nie, szaleńczo zatęskniła do swojej matki. Ale postarała się opanować.- Przepraszam, kto mówi? - głos był spokojny.- Nazywam się Christine Monahan. Czy pana żona to Maggie Teasdałe, kierowniczka wycieczek w wiatowych Liniach Lotniczych? - Wbrew woli wymówiła to imię i nazwisko tak jakby je wypluwała.- Zgadza się. Maggie jest obecnie we Włoszech.- Z moim mężem.Tym razem cisza w słuchawce trwała dłużej.- Proszę pani. Ja teraz zajmuję się dziećmi. Czekajš na mnie, żeby dokończyć grę. Czy mogę zadzwonić do pani póniej?Słuchawka trzęsła się okropnie. Nie, to jej ręka.- Bardzo proszę. - Podała numer telefonu i położyła słuchawkę z gwałtownym stuknięciem.Atak dygotania niepokojšco się wzmagał. W panice, potykajšc się, doszła do kanapy. Usiadła, zacisnęła ręce na kolanach i głono, głęboko oddychała. Gerry zawsze biegał za spódniczkami, a ona usiłowała tego nie widzieć. Ale ta sprawa teraz, chociaż nie pierwsza, stanowczo jest najpoważniejsza. Trzydzieci lat małżeństwa, mylała, i oto teraz może go utracić. Kocham go. Nie chcę go utracić. Pomimo wszystko był zawsze dobrym mężem i ojcem. I fantastycznym kochankiem. Nasze życie seksualne układało się cudownie.Łzy spływały jej po policzkach. Podeszła do barku, nalała sobie brandy i jednym łykiem wypiła. Poczuła dreszcz, gdy alkohol przeniknšł do żołšdka. Weże się w garć.Niezdarnie strzšsnęła łzy palcami, wytarła oczy rękawem. Trzeba rzeczywistoci stawić czoło. Rzeczywistociš była porzucona na dywanie czarna teczka-dyplomatka ze sterczšcym nierówno plikiem fotografii. Inne fotografie walały się po dywanie wokoło.Przy teczce leżał rubokręt.Osobiste papiery Gerry'ego! Kiepski żart! Fotografie jego i Maggie Taesdale w ciekawych pozach. Wariactwo! Prawie porno. I niezupełnie prawie.Mocno zaciniętš pięciš Christine walnęła w poręcz kanapy. Aż syknęła z bólu. Pochyliła się i przecišgnęła knykciami po ostrej niższej krawędzi stolika. Jeden palec poczerwieniał krwawo. Z jękiem przyłożyła ten palec do ust, possała, po czym wciekle ugryzła.Niepostrzeżenie w pokoju się ciemniło. Dzień się kończył. Na suficie błysnęły reflektory samochodu podjeżdżajšcego przed dom. Poderwała się i wyjrzała przez okno. Zobaczyła hondę młodszej córki. Oczywicie, Holly mówiła, że wstšpi. Widać też było w samochodzie czteroletniš Sare. Bogu dzięki, nie wejdš zaraz, bo parę minut zabierać wyzwolenie Sary z pasów.Christine poszuka1 ' hustki do nosa. Gerry miał się, że jest wierna chustkom, n /. nłch nic zrezygnuje na rzecz bibułek. Przed lustrem przyc ilu włosy.Fotografie! Znów .ie trzęsšc, zgarnęła je z dywanu i wepchnęła do teczki. Zatrzasnęła pokrywę, wsunęła teczkę pod półkę z ksišżkami.- Mamo, jestemy! - usłyszała głos Holly zza drzwi.- Już idę!Otworzyła drzwi. Holly i Sara wpadły do kuchni. Jednoczenie zdjęły czapki, dwa rudzielce patrzšce na niš, rozpromienione. Sara malutka i pękata w zimowym rynsztunku, zadzierajšc głowę, zachwiała się i klapnęła u stóp babci.- Zrobiłam bęc! - miała się wesoło. - Bęc, babuniu Krystuniu.- Podskocz! - Holly szturchnęła ja żartobliwie. Christine pochyliła się, żeby jš podnieć.- Usišd tu, kochanie. - Posadziła y.\ na kuchennym stołku, rozpięła jej botki.- lizgałam się na kanale, babuniu Krystuniu. Bęcnęłam tylko dwa razy.- Brawo!- Jak się czujesz, mamo? Nie wyglšdasz zbyt dobrze. -Holly podeszła bliżej.Christine odwróciła się bokiem, zasłoniła rękš usta i nos.- Mam okropny katar. Nie zbliżajcie się zanadto, bo się zarazicie. - Usunęła się spod badawczego wzroku Holly.- Zwracam ci termos. Frank dopomina się repety. Szalenie lubi tę twojš zupę z soczewicy.Christine wzięła pusty termos.- Dobrze, będę o tym pamiętać.- Ja lubię zupę z ananasa. Też szalenie - oznajmiła Sara.- Chyba sok ananasowy - sprostowała Holly. - Lubisz pić ten sok, prawda?- Zawsze go jem łyżkš. Więc to zupa.Christine umiechnęła się do wnuczki. Sara jest nieubłaganie logiczna.- Niech ci będzie. - Holly się rozemiała.- Co z posadš Franka? - zapytała Christine. Frank pracował w Państwowym Instytucie Badań Naukowych, gdzie ostatnio w szybkim tempie redukowano etaty.Holly podniosła skrzyżowarie*palce.- Wisi na włosku. Staram się nie martwić zawczasu. - Pochyliła się i serdecznie pogłaskała matkę po ramieniu. - Niestety, na nas już czas, mamo. Muszę odebrać rzeczy z pralni. Sara, zapnij botki.- Pomogę ci, koteczku. - Christine pochyliła się nad botkami Sary.- Masz wiadomoć od taty?Gwałtownie zacišgnęła ekler na botku. Znów ręce jej się trzęsły. Oby Holly ani Sara tego nie zauważyły.- Nie, jeszcze nie. Tacie zawsze parę dni schodzi zanim zatelefonuje. - Wysiliła się, żeby powiedzieć to beztrosko.Holly przytaknęła.- Ale, mamo, czy na pewno dobrze się czujesz? Pralnię mogę odłożyć do poniedziałku. Jeszcze tu zostaniemy, jeli chcesz. Może ci w czym pomóc?Ś *ŚChristine potrzšsnęła głowš, unikajšc jej wzroku. Lepiej niech córki nie wiedzš, że co niedobrego się dzieje. Jeszcze nie. Przede wszystkim trzeba porzšdnie wzišć się w garć.- Czuję się zupełnie dobrze, tylko nie chcę Sary i ciebie zarazić tym głupim katarem. -1 dodała przekonywajšco: - Nie przejmuj się tym.- Zajrzę jutro. Połóż się dzi wczeniej, mamo. Przyrzeknij.- Przyrzekam.Sara nadstawiła buzię do pocałunku. Zgodnie ze swym wierutnym kłamstwem Christine w roli zakatarzonej ucałowała własne palce i dotknęła nimi włosów Sary.- Do widzenia, kotku. Bšd grzeczna. Odprowadziła je do drzwi. Nawet zdołała pomachać rękš,gdy samochód ruszał sprzed domu.Znów zabolało jš serce, i to jeszcze bardziej niż przedtem. /ac/cl-' chodzić od ciany do ciany. Co robić? Co robić?l*i /ła do biurka, otworzyła szufladę, znalazła pustš koper-i tgncła czarnš teczkę z chwilowej kryjówki i położyła naSiadajšc obok, powoli podniosła wieko. Wybrała kilkaii, żeby pr... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pingus1.htw.pl