Roslund Anders Hellstrom Borge - Odkupienie, E-BOOK Wydawnictwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ANDERS ROSLUND
BÖRGE HELLSTRÖM
ODKUPIENIE
Ze szwedzkiego przełożył WOJCIECH ŁYGAŚ
Tytuł oryginału: EDWARD FINNIGANS UPPRÄTTELSE
Nie chodzi o to, że ma umrzeć. I nie o to, że czeka na tę chwilą od czterech i pół roku.
Nie o to.
Kara – ta prawdziwa – polega na tym, że się wie kiedy.
Nie potem. Nie, kiedy będzie starszy. Nie kiedyś tam, w tak dalekiej przyszłości, że nie
musi o tym myśleć.
Chodzi tylko o to kiedy.
W którym roku, w którym miesiącu, którego dnia, o której godzinie.
Kiedy przestanie oddychać.
Gdy nie będzie już nic czuł, widział i słyszał.
Kiedyś tam.
Tylko ktoś, komu wyznaczono dokładną datę egzekucji, wie, jakie to pieprzone uczucie.
Inni żyją z myślą o śmierci, ale nie wiedzą, kiedy nadejdzie.
On wie.
Wie, że nie będzie go za siedem miesięcy, dwa tygodnie, jeden dzień, dwadzieścia trzy
godziny i czterdzieści siedem minut.
Dokładnie wtedy.
WTEDY
Rozejrzał się po celi. Ten osobliwy zapach. Powinien się już do niego przyzwyczaić.
Powinien stać się częścią jego osoby.
Wiedział, że nigdy nie przywyknie.
Nazywał się John Meyer Frey. Podłoga, na którą się gapił, miała żółtawy kolor moczu
i dziwnie błyszczała; ściany, które napierały na niego z trzech stron, były kiedyś chyba białe,
sufit straszył wilgocią, a widoczne na nim okrągłe plamy przebijały przez zielonkawe tło,
przez co pięć i dwie dziesiąte metra kwadratowego powierzchni celi wydawało się jeszcze
mniejsze niż w rzeczywistości.
Zaczerpnął głęboko powietrza.
Najgorsze były te ich zegarki.
Radził sobie jakoś z widokiem niekończącego się korytarza przedzielonego kolejnymi,
żelaznymi bramkami; przywykł też do dźwięku pobrzękujących kluczy, który rozbrzmiewał
echem i powodował silny ból głowy, wypierając z niej wszystkie myśli. Potrafił nawet
wytrzymać krzyki Kolumbijczyka z celi numer dziewięć, które w miarę upływającej nocy
stawały się coraz głośniejsze.
Inaczej było z zegarkami.
Strażnicy nosili na rękach wielkie cebule wykonane z tombaku. Kiedy któryś z nich
przechodził obok jego celi, cyferblaty jak gdyby ścigały go swoim widokiem. Na rurach
wodociągowych, które biegły między blokiem wschodnim a skrzydłem zachodnim, wisiał
inny zegar, choć John nie rozumiał, po co umieszczono go w tak dziwnym miejscu; w
każdym razie zegar tam wisiał, tykał i nie można go było nie zauważyć. Czasami – John był
tego najzupełniej pewien – słyszał bicie zegara dobiegające z białego kamiennego kościoła z
niską wieżą stojącego przy rynku w Markusville; rozpoznawał ten dźwięk bardzo dobrze,
zwłaszcza o świcie, kiedy na chwilę zapadała prawie całkowita cisza, a on, nie mogąc zasnąć,
leżał na pryczy ze wzrokiem wlepionym w zielonkawy sufit; dźwięk uderzeń zegara wdzierał
się wtedy do środka, a on liczył uderzenia.
Bo to właśnie robili. Liczyli. Odliczali czas.
Godzina za godziną, minuta za minutą, sekunda za sekundą; nie mógł się pogodzić z
tym, że wie, ile czasu już upłynęło, i że przed dwoma godzinami jego życie było o dwie
godziny dłuższe.
To był właśnie jeden z takich poranków.
Prawie przez całą noc leżał na pryczy, nie mogąc zasnąć; kręcił się z boku na bok,
pocił, liczył mijające minuty i znowu zmieniał pozycję. Mniej więcej od północy
Kolumbijczyk zaczął krzyczeć głośniej niż zwykle i robił to już przez całą noc, aż do chwili,
gdy minęła czwarta. Jego strach odbijał się echem tak jak szczęk przekręcanych kluczy, a
krzyki stawały się głośniejsze z każdą godziną; wołał coś po hiszpańsku, czego John nie
rozumiał, to samo zdanie, na okrągło.
John zapadł w drzemkę około piątej, nie widział tego na żadnym zegarze, ale czuł, że
to mniej więcej ta pora, bo czas miał w sobie, a ciało odliczało upływające chwile nawet
wtedy, gdy próbował myśleć o czymś innym.
Obudził się o wpół do siódmej, nie później.
Zapach celi natychmiast go zaatakował i już pierwszy oddech sprawił, że John zaczął
się dusić; przez chwilę wisiał nad otworem śmierdzącego kibla, choć był to raczej
porcelanowy otwór bez klapy umieszczony zbyt nisko nawet dla kogoś, kto miał metr
siedemdziesiąt pięć wzrostu. Opadł na kolana i próbował zwymiotować; w końcu wsunął
palce do gardła, bo nic nie chciało lecieć.
Musiał zwymiotować.
Musiał się pozbyć tego pierwszego wdechu, bo inaczej trudno mu będzie się podnieść,
stanąć na wyprostowanych nogach.
Od czasu, gdy tu trafił, ani jednej nocy nie przespał w całości; minęły już cztery lata i
stracił nadzieję, że kiedykolwiek mu się to uda. Jednak ta noc i ten poranek trwały dłużej niż
poprzednie.
Dla Marvina Williamsa była to przedostatnia noc jego życia.
Przed obiadem ten starszy już wiekiem więzień miał zostać zaprowadzony długim
korytarzem do Domu Śmierci i zająć tam jedną z dwóch cel.
Ostatnie dwadzieścia cztery godziny.
Marv był jego przyjacielem z sąsiedniej celi. Jednym z tych, którzy w bloku śmierci
siedzieli najdłużej. Marv – taki mądry, dumny, zupełnie inny w porównaniu z tutejszymi
głupkami.
Dostanie stesolid
1
do odbytu, a potem, kiedy po niego przyjdą, zacznie się ślinić; tamci
spokojnie go zbadają, a on powoli i potulnie pójdzie w otoczeniu umundurowanych
strażników; a gdy zamkną się za nim drzwi bloku wschodniego, zapomni, jak tu kiedykolwiek
pachniało.
– John...
– Tak?
– Nie śpisz?
1
Rodzaj środka uspokajającego w działaniu przypominającego valium.
Marv też nie spał. John słyszał, jak tamten przewraca się z boku na bok na ciasnej
pryczy i śpiewa coś, co przypominało dziecięce piosenki.
– Nie, nie śpię.
– Nie miałem odwagi, żeby zamknąć oczy. Rozumiesz mnie?
– Marv...
– Bałem się zasnąć. Bałem się zasnąć.
– Marv...
– Nie musisz nic mówić.
Kraty miały śmietankowobiały kolor, szesnaście wstrętnych, żelaznych prętów między
jedną a drugą ścianą. Kiedy John uniósł się z pryczy i pochylił do przodu, zrobił to tak, jak
zawsze: objął kciukiem i palcem wskazującym jeden z tych prętów i przytrzymał się go. Za
każdym razem robił to w taki sam sposób: dłoń i dwa palce.
I znowu głos Marva, niski, spokojny baryton.
– Tak też jest dobrze.
John czekał w ciszy. Rozmawiali ze sobą od dnia, kiedy go tu zamknęli, już
pierwszego ranka miły głos Marva sprawił, że uniósł się z pryczy i zdołał stanąć, nie tracąc
równowagi. Od tamtej pory prowadzili rozmowę, która trwała nadal, słowa ulatywały przez
kratę w powietrze, trafiały w ścianę, a oni rozmawiali tak przez kilka lat, nie widząc się
wzajemnie. Teraz jednak słowa utknęły mu gdzieś w gardle. Odchrząknął. O czym tu
rozmawiać z kimś, kto pożyje jeszcze jedną noc i jeden dzień, a potem umrze?
Marv oddychał ciężko.
– Nie rozumiesz tego, John? Ja już nie jestem w stanie dłużej czekać.
* * *
Każda doba trwała godzinę. I tylko tyle.
Na zewnątrz doba trwała dłużej. A tu było inaczej: jedna godzina, żeby pooddychać
świeżym powietrzem, spacerniak otoczony murem zwieńczonym wysokim na metr drutem
kolczastym, strzeżony przez uzbrojonych strażników stojących na murowanych wieżach.
Dwudziestu trzech więźniów w celach, gdzie podłoga ma żółtawy kolor moczu, pięć
metrów kwadratowych z kawałkiem na każdego z nich.
* * *
Trochę czytali. John nigdy przedtem tego nie robił. Nie z własnej woli. Po kilku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl pingus1.htw.pl
ANDERS ROSLUND
BÖRGE HELLSTRÖM
ODKUPIENIE
Ze szwedzkiego przełożył WOJCIECH ŁYGAŚ
Tytuł oryginału: EDWARD FINNIGANS UPPRÄTTELSE
Nie chodzi o to, że ma umrzeć. I nie o to, że czeka na tę chwilą od czterech i pół roku.
Nie o to.
Kara – ta prawdziwa – polega na tym, że się wie kiedy.
Nie potem. Nie, kiedy będzie starszy. Nie kiedyś tam, w tak dalekiej przyszłości, że nie
musi o tym myśleć.
Chodzi tylko o to kiedy.
W którym roku, w którym miesiącu, którego dnia, o której godzinie.
Kiedy przestanie oddychać.
Gdy nie będzie już nic czuł, widział i słyszał.
Kiedyś tam.
Tylko ktoś, komu wyznaczono dokładną datę egzekucji, wie, jakie to pieprzone uczucie.
Inni żyją z myślą o śmierci, ale nie wiedzą, kiedy nadejdzie.
On wie.
Wie, że nie będzie go za siedem miesięcy, dwa tygodnie, jeden dzień, dwadzieścia trzy
godziny i czterdzieści siedem minut.
Dokładnie wtedy.
WTEDY
Rozejrzał się po celi. Ten osobliwy zapach. Powinien się już do niego przyzwyczaić.
Powinien stać się częścią jego osoby.
Wiedział, że nigdy nie przywyknie.
Nazywał się John Meyer Frey. Podłoga, na którą się gapił, miała żółtawy kolor moczu
i dziwnie błyszczała; ściany, które napierały na niego z trzech stron, były kiedyś chyba białe,
sufit straszył wilgocią, a widoczne na nim okrągłe plamy przebijały przez zielonkawe tło,
przez co pięć i dwie dziesiąte metra kwadratowego powierzchni celi wydawało się jeszcze
mniejsze niż w rzeczywistości.
Zaczerpnął głęboko powietrza.
Najgorsze były te ich zegarki.
Radził sobie jakoś z widokiem niekończącego się korytarza przedzielonego kolejnymi,
żelaznymi bramkami; przywykł też do dźwięku pobrzękujących kluczy, który rozbrzmiewał
echem i powodował silny ból głowy, wypierając z niej wszystkie myśli. Potrafił nawet
wytrzymać krzyki Kolumbijczyka z celi numer dziewięć, które w miarę upływającej nocy
stawały się coraz głośniejsze.
Inaczej było z zegarkami.
Strażnicy nosili na rękach wielkie cebule wykonane z tombaku. Kiedy któryś z nich
przechodził obok jego celi, cyferblaty jak gdyby ścigały go swoim widokiem. Na rurach
wodociągowych, które biegły między blokiem wschodnim a skrzydłem zachodnim, wisiał
inny zegar, choć John nie rozumiał, po co umieszczono go w tak dziwnym miejscu; w
każdym razie zegar tam wisiał, tykał i nie można go było nie zauważyć. Czasami – John był
tego najzupełniej pewien – słyszał bicie zegara dobiegające z białego kamiennego kościoła z
niską wieżą stojącego przy rynku w Markusville; rozpoznawał ten dźwięk bardzo dobrze,
zwłaszcza o świcie, kiedy na chwilę zapadała prawie całkowita cisza, a on, nie mogąc zasnąć,
leżał na pryczy ze wzrokiem wlepionym w zielonkawy sufit; dźwięk uderzeń zegara wdzierał
się wtedy do środka, a on liczył uderzenia.
Bo to właśnie robili. Liczyli. Odliczali czas.
Godzina za godziną, minuta za minutą, sekunda za sekundą; nie mógł się pogodzić z
tym, że wie, ile czasu już upłynęło, i że przed dwoma godzinami jego życie było o dwie
godziny dłuższe.
To był właśnie jeden z takich poranków.
Prawie przez całą noc leżał na pryczy, nie mogąc zasnąć; kręcił się z boku na bok,
pocił, liczył mijające minuty i znowu zmieniał pozycję. Mniej więcej od północy
Kolumbijczyk zaczął krzyczeć głośniej niż zwykle i robił to już przez całą noc, aż do chwili,
gdy minęła czwarta. Jego strach odbijał się echem tak jak szczęk przekręcanych kluczy, a
krzyki stawały się głośniejsze z każdą godziną; wołał coś po hiszpańsku, czego John nie
rozumiał, to samo zdanie, na okrągło.
John zapadł w drzemkę około piątej, nie widział tego na żadnym zegarze, ale czuł, że
to mniej więcej ta pora, bo czas miał w sobie, a ciało odliczało upływające chwile nawet
wtedy, gdy próbował myśleć o czymś innym.
Obudził się o wpół do siódmej, nie później.
Zapach celi natychmiast go zaatakował i już pierwszy oddech sprawił, że John zaczął
się dusić; przez chwilę wisiał nad otworem śmierdzącego kibla, choć był to raczej
porcelanowy otwór bez klapy umieszczony zbyt nisko nawet dla kogoś, kto miał metr
siedemdziesiąt pięć wzrostu. Opadł na kolana i próbował zwymiotować; w końcu wsunął
palce do gardła, bo nic nie chciało lecieć.
Musiał zwymiotować.
Musiał się pozbyć tego pierwszego wdechu, bo inaczej trudno mu będzie się podnieść,
stanąć na wyprostowanych nogach.
Od czasu, gdy tu trafił, ani jednej nocy nie przespał w całości; minęły już cztery lata i
stracił nadzieję, że kiedykolwiek mu się to uda. Jednak ta noc i ten poranek trwały dłużej niż
poprzednie.
Dla Marvina Williamsa była to przedostatnia noc jego życia.
Przed obiadem ten starszy już wiekiem więzień miał zostać zaprowadzony długim
korytarzem do Domu Śmierci i zająć tam jedną z dwóch cel.
Ostatnie dwadzieścia cztery godziny.
Marv był jego przyjacielem z sąsiedniej celi. Jednym z tych, którzy w bloku śmierci
siedzieli najdłużej. Marv – taki mądry, dumny, zupełnie inny w porównaniu z tutejszymi
głupkami.
Dostanie stesolid
1
do odbytu, a potem, kiedy po niego przyjdą, zacznie się ślinić; tamci
spokojnie go zbadają, a on powoli i potulnie pójdzie w otoczeniu umundurowanych
strażników; a gdy zamkną się za nim drzwi bloku wschodniego, zapomni, jak tu kiedykolwiek
pachniało.
– John...
– Tak?
– Nie śpisz?
1
Rodzaj środka uspokajającego w działaniu przypominającego valium.
Marv też nie spał. John słyszał, jak tamten przewraca się z boku na bok na ciasnej
pryczy i śpiewa coś, co przypominało dziecięce piosenki.
– Nie, nie śpię.
– Nie miałem odwagi, żeby zamknąć oczy. Rozumiesz mnie?
– Marv...
– Bałem się zasnąć. Bałem się zasnąć.
– Marv...
– Nie musisz nic mówić.
Kraty miały śmietankowobiały kolor, szesnaście wstrętnych, żelaznych prętów między
jedną a drugą ścianą. Kiedy John uniósł się z pryczy i pochylił do przodu, zrobił to tak, jak
zawsze: objął kciukiem i palcem wskazującym jeden z tych prętów i przytrzymał się go. Za
każdym razem robił to w taki sam sposób: dłoń i dwa palce.
I znowu głos Marva, niski, spokojny baryton.
– Tak też jest dobrze.
John czekał w ciszy. Rozmawiali ze sobą od dnia, kiedy go tu zamknęli, już
pierwszego ranka miły głos Marva sprawił, że uniósł się z pryczy i zdołał stanąć, nie tracąc
równowagi. Od tamtej pory prowadzili rozmowę, która trwała nadal, słowa ulatywały przez
kratę w powietrze, trafiały w ścianę, a oni rozmawiali tak przez kilka lat, nie widząc się
wzajemnie. Teraz jednak słowa utknęły mu gdzieś w gardle. Odchrząknął. O czym tu
rozmawiać z kimś, kto pożyje jeszcze jedną noc i jeden dzień, a potem umrze?
Marv oddychał ciężko.
– Nie rozumiesz tego, John? Ja już nie jestem w stanie dłużej czekać.
* * *
Każda doba trwała godzinę. I tylko tyle.
Na zewnątrz doba trwała dłużej. A tu było inaczej: jedna godzina, żeby pooddychać
świeżym powietrzem, spacerniak otoczony murem zwieńczonym wysokim na metr drutem
kolczastym, strzeżony przez uzbrojonych strażników stojących na murowanych wieżach.
Dwudziestu trzech więźniów w celach, gdzie podłoga ma żółtawy kolor moczu, pięć
metrów kwadratowych z kawałkiem na każdego z nich.
* * *
Trochę czytali. John nigdy przedtem tego nie robił. Nie z własnej woli. Po kilku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]