Robin Hobb - Złotoskóry 03 - Przeznaczenie Błazna, Ebook 04

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Robin Hobb
Przeznaczenie Błazna
PROLOG
WALKA Z PRZEZNACZENIEM
Założenie białego proroka wydaje się proste. Chciał on wytrącić świat z kolein, po których
się toczył przez tyle cykli czasowych, i pchnąć go na inną drogę. Według proroka czas stale się
powtarza i za każdym powtórzeniem ludzie popełniają większość tych samych głupich błędów,
które zawsze popełniali. Żyją z dnia na dzień, ulegając żądzom i pragnieniom, przekonani, że ich
czyny w ostatecznym rozrachunku nie mają znaczenia.
Według białego proroka całkowicie odbiega to od prawdy. Każdy drobny, bezinteresowny
czyn popycha świat ku lepszej drodze. Nagromadzenie drobnych uczynków może odmienić świat.
Przeznaczenie świata może zależeć od śmierci jednego człowieka. Lub odmienić się dlatego, że
człowiek ów przeżyje. A kim byłem dla białego proroka? Jego katalizatorem. Odmieńcem. Byłem
kamieniem, który chciał ustawić tak, by wytrącić koła czasu z jego koleiny. Powiedział mi, że
drobny kamyk może skierować koło w inną stronę, lecz ostrzegł mnie zarazem, że dla kamyka
rzadko jest to przyjemne doświadczenie.
Biały prorok twierdził, że widzi nie tylko przyszłość, ale wiele możliwych przyszłości, i że
większość z nich jest posępna i podobna do siebie. W bardzo jednak nielicznych wypadkach
pojawiała się jakaś odmiana, prowadząca do jaśniejących obszarów nowych możliwości.
Pierwszą odmianę stanowiło istnienie dziedzica Przezornych, dziedzica, który zachował
życie. To byłem ja. Zmuszanie mnie do przeżycia, wyrywanie z paszczy śmierci, która wciąż
usiłowała mnie wyeliminować, by koła czasu mogły z powrotem wskoczyć w wygodne koleiny,
stało się dziełem życia białego proroka. Śmierć pochłaniała mnie lub usiłowała pochłonąć wiele
razy, a on zawsze odciągał mnie znad jej krawędzi, poobijanego i zmaltretowanego, bym znów
podążał za nim. Wykorzystywał mnie bezlitośnie, lecz nie bez żalu.
I udało mu się zawrócić przeznaczenie z wyznaczonych mu kolein na koleiny lepsze dla
świata. Tak mówił. Istniały jednak osoby które nie podzielały jego zdania, osoby wyobrażające
sobie przyszłość bez dziedzica Przezornych i bez smoków. Jedna z nich postanowiła zapewnić
taką przyszłość, pozbywając się błazna, który stał na jej drodze.
ROZDZIAŁ 1
JASZCZURKI
To, że tak zamierzchłe wydarzenia potrafią przebić się przez lata i zatopić szpony w czyimś
życiu, wypaczając wszystko, co dzieje się później, czasami wydaje się niesprawiedliwe. Może
jednak stanowi to wyraz ostatecznej sprawiedliwości: jesteśmy sumą wszystkiego, co uczyniliśmy,
dodaną do sumy wszystkiego, co uczyniono nam. Nikt z nas nie może od tego uciec.
Zatem wszystko, co kiedykolwiek powiedział mi Błazen i wszystko, co pozostawił
niedopowiedziane, dodało się do siebie. A sumą tego działania było to, że go zdradziłem.
Wierzyłem jednak, że postąpiłem w imię jego najlepszych interesów – a także moich.
Przepowiedział, że jeśli udamy się na wyspę Aslevjal, on umrze, a Śmierć znów może spróbować
chwycić mnie w swą paszczę. Obiecał, że uczyni wszystko, co w jego mocy bym przeżył, wymagał
tego bowiem jego wielki plan zmienienia przyszłości. Mając jednak świeżo w pamięci swoje
ostatnie otarcie się o śmierć, uznałem jego obietnice za bardziej groźne niż uspokajające. Błazen
poinformował mnie także niefrasobliwie, że kiedy znajdziemy się już na wyspie, będę musiał
wybierać między naszą przyjaźnią a moją lojalnością wobec księcia Sumiennego.
Może mógłbym stawić czoło jednej z tych rzeczy i nie ugiąć się, lecz bardzo w to wątpię.
Każda z osobna wystarczyłaby żeby mnie obezwładnić, a stawienie czoła ich sumie było po
prostu ponad moje siły.
Poszedłem zatem do Ciernia. Powiedziałem mu to, co usłyszałem od Błazna. A mój dawny
mentor postarał się, by kiedy wyruszymy na Wyspy Zewnętrzne, Błazen nie popłynął z nami.
Do Koziej Twierdzy zawitała wiosna. Ponura budowla z czarnego kamienia wciąż się czaiła
podejrzliwie na stromych skałach nad miastem, lecz na falujących za nią wzgórzach między
brązową szczeciną zeszłorocznej trawy przepychały się optymistycznie młode, zielone źdźbła.
Nagie drzewa w lasach okryły się mgiełką zielonych listeczków, rozwijających się na każdej
gałęzi. Fale odpływu zabrały ze sobą zimowe sterty martwych krasnorostów, zaścielające czarne
plaże u podnóża urwiska. Wróciły ptaki wędrowne, a ich śpiew rozlegał się pełnym wyzwania
echem wśród zalesionych wzgórz i wzdłuż plaż, gdzie ptaki morskie walczyły o najlepsze do
gniazdowania zakątki skał. Wiosna wtargnęła nawet do ciemnych sal i wysoko sklepionych
komnat zamku, bo wszystkie nisze i wejścia były ozdobione kwitnącymi gałązkami i wczesnymi
kwiatami.
Cieplejsze wiatry najwyraźniej przegnały mój ponury nastrój. Nie zniknął żaden z moich
problemów ani trosk, lecz wiosna potrafi umniejszyć wiele zmartwień. Poprawił się mój stan
fizyczny; czułem się młodziej, niż kiedy miałem dwadzieścia lat. Nie tylko znów nabierałem
ciała i mięśni, lecz nagle okazało się, że mam kondycję, jaką powinien mieć sprawny mężczyzna
w moim wieku. Gwałtowny proces uzdrawiania, zaaplikowany mi przez mój niedoświadczony
krąg Mocy, naprawił też przy okazji dawne uszkodzenia. Zniknęły ślady znęcania się nade mną,
pozostawione mi przez Konsyliarza, kiedy uczył mnie posługiwania się Mocą, obrażenia, które
odniosłem jako wojownik, i głębokie blizny, pozostałe po torturach doznanych w lochach
Władczego. Prawie ustały bóle głowy, nie mącił mi się już wzrok ze zmęczenia, a chłód
wczesnego poranka nie dawał we znaki bólem. Żyłem w ciele silnego, zdrowego zwierzęcia.
Niewiele jest rzeczy tak radosnych, jak doskonałe zdrowie w jasny, wiosenny ranek.
Stałem na szczycie wieży i spoglądałem na marszczące się morze. Za mną w donicach ze
świeżo nawiezioną ziemią kwitły w białych i bladoróżowych grupach małe drzewka owocowe.
Mniejsze donice zajmowały pnącza z nabrzmiałymi pączkami. Długie, zielone liście roślin
cebulkowych strzelały w górę jak zwiadowcy wysłani do zbadania powietrza. W niektórych
donicach tkwiły tylko nagie, brązowe łodygi, lecz otaczała je atmosfera wyczekiwania i obietnicy
powrotu cieplejszych dni. Wśród roślin umiejętnie rozmieszczono rzeźby ogrodowe i przytulne
ławeczki. Osłonięte świece czekały na łagodne letnie wieczory, by móc wysłać w ciemność swój
blask. Królowa Ketriken przywróciła Ogród Królowej do jego poprzedniej chwały. To wysoko
położone zacisze było jej prywatnym terenem. Obecna prostota ogrodu odzwierciedlała górskie
korzenie królowej, lecz jego istnienie stanowiło znacznie starszą tradycję Koziej Twierdzy.
Ze zniecierpliwieniem obszedłem ogród ścieżką, biegnącą po jego obwodzie, a potem
zmusiłem się do zatrzymania. Chłopiec się nie spóźniał. To ja przyszedłem za wcześnie. Nie on
był winien temu, że minuty się wlokły. Miałem po raz pierwszy spotkać się na osobności
z Szybkim, synem Brusa, i niecierpliwość walczyła we mnie z niechęcią. Moja królowa
powierzyła mi odpowiedzialność za kształcenie chłopca i w pisaniu, i w walce. Przerażało mnie
to zadanie. Chłopiec nie tylko miał Rozumienie, ale był też niewątpliwie uparty. W połączeniu
z jego inteligencją mogło to sprowadzić na niego kłopoty. Królowa nakazała traktować
Rozumiejących z szacunkiem, lecz wielu wciąż wierzyło, że najlepszym lekiem na zwierzęcą
magię jest pęda, nóż i ogień.
Rozumiałem, dlaczego królowa chce mi powierzyć Szybkiego. Brus, jego ojciec, wyrzucił go
z domu, gdy chłopiec nie chciał się wyrzec Rozumienia. Zarazem ten sam Brus poświęcił wiele
lat, by mnie wychować, kiedy mój królewski ojciec porzucił mnie w dzieciństwie jako bękarta,
którego nie śmiał uznać za swego potomka. Godziło się, bym zrobił teraz to samo dla syna Brusa,
nawet jeśli nie mógłbym mu wyjawić, że niegdyś byłem Bastardem Rycerskim i podopiecznym
jego ojca. Czekałem więc na Szybkiego, chudego dziesięciolatka, z równym zdenerwowaniem,
jakbym miał stanąć przed jego ojcem. Głęboko zaczerpnąłem chłodnego, porannego powietrza,
przesyconego wonią kwitnących drzewek owocowych. Powiedziałem sobie w duchu, że mojemu
zadaniu nie poświęcę zbyt dużo czasu. Wkrótce wybiorę się z księciem na wyprawę na Wyspy
Zewnętrzne. Do tej pory z pewnością wytrzymam jako nauczyciel chłopca.
Magia Rozumienia wyczula na inne istoty żywe, więc odwróciłem się, zanim jeszcze Szybki
pchnął ciężkie drzwi. Zamknął je cicho za sobą. Mimo długiej wspinaczki po stromych
kamiennych schodach nie był zadyszany. Nie wychodziłem z mojego ukrycia za drzewkami
i przyglądałem się chłopcu. Miał na sobie błękit Koziej Twierdzy, prosty strój odpowiedni dla
pazia. Cierń miał rację. Wyrośnie z niego znakomity topornik. Chłopiec był szczupły, jak zwykle
są szczupli aktywni chłopcy w jego wieku, lecz zgrubienia na ramionach, widoczne pod
kamizelą, zapowiadały krzepę jego ojca. Wątpiłem, by osiągnął wysoki wzrost, lecz będzie dość
rozrośnięty wszerz, by to nadrobić. Szybki miał czarne oczy ojca i czarne kręcone włosy, lecz
w linii jego szczęki i rozstawie oczu kryło się coś z Sikorki. Sikorki – mojej utraconej miłości
i żony Brusa. Zaczerpnąłem głęboko tchu. To może się okazać trudniejsze, niż sobie
wyobrażałem.
Zauważyłem, że wyczuł moją obecność. Stałem nieruchomo, czekając, aż mnie zauważy.
Przez chwilę obaj milczeliśmy, aż wreszcie chłopiec podszedł do mnie wijącymi się
ścieżkami. Ukłon wyćwiczył zbyt starannie, by wykonać go z wdziękiem.
– Jestem Szybki Rozumiejący, wielmożny panie. Kazano mi się do ciebie zgłosić.
Widziałem, że postarał się wyuczyć dworskiej etykiety. Mimo to tak dobitne włączenie
zwierzęcej magii do jego imienia zdawało się stanowić niemal niegrzeczne wyzwanie, jakby
badał, czy królewska ochrona Rozumiejących obejmie go i tutaj, sam na sam ze mną. Wytrzymał
moje spojrzenie w bezpośredni sposób, jaki większość szlachty uznałaby za arogancki.
Napomniałem jednak samego siebie, że nie jestem szlachcicem. Powiedziałem mu to.
– Dla nikogo nie jestem „wielmożnym panem”, chłopcze. Jestem Tomem Borsuczowłosym,
gwardzistą królowej. Możesz do mnie mówić „panie Borsuczowłosy”, a ja będę cię nazywał
Szybkim. Zgoda?
Dwa razy zamrugał i skinął głową. Nagle przypomniał sobie, że jest to niewłaściwe
zachowanie.
– Tak, panie Borsuczowłosy.
– Doskonale. Wiesz, dlaczego przysłano cię do mnie, Szybki?
Przygryzł górną wargę, zaczerpnął tchu i powiedział, spuściwszy wzrok:
– Chyba komuś się naraziłem. – Szybko spojrzał na mnie. – Ale nie wiem, co takiego
zrobiłem, albo komu. – Po chwili dodał niemal zadziornie: – Nic nie poradzę na to, kim jestem.
Jeśli powodem
jest moje Rozumienie, to w takim razie nie jest to sprawiedliwe. Nasza królowa powiedziała,
że moja magia nie powinna mieć wpływu na to, jak jestem traktowany.
Zabrakło mi tchu. Z tych ciemnych oczu wyzierał jego ojciec. To był cały Brus:
bezwarunkowa uczciwość i determinacja, by mówić prawdę. A jednak w tym nieopanowanym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pingus1.htw.pl